czwartek, 31 maja 2007

Takie tam, czyli lama i sens życia

Jakiś czas temu przeglądałam wiadomości i natknęłam się w nich na artykuł o tym, że praca kur domowych warta jest 1200 PLN miesięcznie. Sam artykuł nic wielkiego, podsumować go można jako narzekania obudzonych feministek, które nagle spostrzegły, że równouprawnienie dało im jedynie 8 dodatkowych godzin pracy. Za to komentarze były o wiele ciekawsze, poczynając od oburzonych panów, przerażonych, że ich drugie połowy zaczną domagać się słusznej pensji za obiadki i prasowanie koszul, poprzez teksty osób mało zorientowanych lub też lubiących żyć w twórczym bałaganie i twierdzących, że to niemożliwe, by na utrzymanie porządku M-3 trzeba było więcej niż średnio godzinę dziennie. Oczywiście wypowiadały się też zmęczone matki-Polki, których pracy nikt nie docenia, zapominające o tym, że same sobie tą pracę na barki wzięły i tak dalej i tym podobne. Brakowało jedynie jakiejś babci, która napisała by że “Panie, przed wojną to było zupełnie inaczej...”. Ale mnie zastanawia nie to, ile warta jest praca kobiety czy też mężczyzny w domu i czy państwa powinno im za to płacić, tylko raczej smutny fakt, że właśnie dążymy do osiągnięcia etapu rozwoju, na którym wszystko da się przeliczyć na pieniądze. I na dobrą sprawę ostatnie strajki lekarzy czy nauczycieli też to potwierdzają. Bo owszem, lekarz i nauczyciel pieniądze dostają marne, jak na poziom ich wykształcenia, stres związany z pracą, czy ogromną odpowiedzialność. Tyle tylko, że sama nie wiem, czy fakt zarabiania 3000 PLN na rękę osłodziłby mi tą przemiłą chwilę, gdy uczniowie w ramach rozrywki wsadzą mi kosz ze śmieciami na głowę. Czy pełna lodówka i porządne mieszkanie pozwoliłyby mi łatwiej zapomnieć o tym, że nie mogłam pomóc pacjentowi... Przypuszczalnie tak, bo jakby na to nie patrzeć, jakość życia ma wpływ na nasze samopoczucie. Tylko czy podwyżki płac są w stanie zapewnić ludziom godność, bo to o godne życie ci ludzie podobno walczą? Czy w ogóle można pewne rzeczy przeliczać na pieniądze? I czy warto żyć na świecie, gdzie honor żołnierza jest wyceniany na powiedzmy 2000 PLN, cierpliwość nauczyciela na 1500 PLN, a poświęcenie matki, która zdecydowała się zająć wychowaniem dzieci i utrzymywaniem ogniska domowego na to nieszczęsne 1200 PLN??? Owszem, każdy z nas ma jakieś tam rachunki do opłacenia, każdy musi coś zjeść, w coś się ubrać, czasami kupić sobie jakiś drobiazg. Ale powoli to nasze “BYĆ” zamienia się w ordynarne “mieć”. I to już od najmłodszych lat. Już przedszkolaki wysyłane są na dodatkowe zajęcia, by później miały tzw. “lepszy start”. Uczeń musi mieć korepetycje, nawet jeśli ma dobre stopnie. Student szuka dodatkowej pracy, by mieć co napisać później w CV. Wreszcie dorosły człowiek pozostaje w robocie po godzinach, albo odwleka pójście do lekarza, byle tylko nie stracić premii. Owszem, wszyscy oni w ten sposób uzyskują możliwość zarobienia więcej, życia “na poziomie”. Ale czy naprawdę warto? Kiedyś na Discovery leciał prosty spot, przedstawiający mężczyznę w jakiejś hali pełnej zabieganych ludzi. Tylko on stał spokojnie i obserwował jak jakiś zabłąkany ślimak z godnością wysuwa się ze swej skorupy. I tak się zastanawiam, czy ktokolwiek oprócz niego z osób zarejestrowanych przez kamerę zapamiętał tamten dzień. Owszem, pracować trzeba, ale czy nasze życie musi polegać wyłącznie na wspinaniu się po kolejnych szczeblach kariery? Czy po tych standardowych 8 godzinach w pracy, 2 godzinach poświęconych na dojazdy, kolejnej godzinie spędzonej na zakupach i 3 godzinach przed telewizorem potrafimy jeszcze zauważać świat, który nas otacza? Czy te wszystkie niepotrzebne nam tak naprawdę rzeczy, które kupujemy, te wszystkie wycieczki na które się wybieramy, choć tak naprawdę najchętniej nie wstawalibyśmy z łóżka, nie są naprawdę krzykiem rozpaczy zdesperowanych ludzi, którzy podświadomie zdają sobie sprawę, że życie przecieka im przez palce, ale nie potrafią uwolnić się z kieratu, w który wepchnięto ich już w dzieciństwie? I czy wybór pomiędzy możliwością tego osławionego “godnego życia” a poświęceniem swego czasu dla tych, na których nam zależy, stał się dla nas już tak trudny, że musimy go sobie osłodzić odpowiednią pensją?

poniedziałek, 21 maja 2007

Dialogi na cztery nogi, czyli rozmówki edukacyjne z Nati.

Nati uczy się czytać. Jakieś pół roku temu dotarła w końcu do niej abstrakcyjna idea łączenia literek w wyrazy. Od tej pory jej rodzice, dumne jak paw mole książkowe, z zapartym tchem patrzą jak ich Dziecię Apokalipsy Spełnionej duka poszczególne wyrazy. Oczywiście Młoda ma zapewniony ciągły doping i 10.000 dobrych rad, jak powinna wyglądać nauka czytania. I siedzimy dziś wieczór nad starym, dobrym “Elementarzem” Falskiego, ja wspominając obrazki z dzieciństwa, Młoda czytając (albo zgadując) co popadnie, byle proste. I w pewnym momencie dochodzi do wymiany zdań.

- Nati, bo widzisz, to jest tak, im więcej czytasz, tym łatwiej Ci to idzie, bo mózg zapamiętuje układ liter. A potem przechowuje go w takich specjalnych szufladach. To taka gigantyczna baza danych.
- Mój mózg ma dużo szuflad, i nawet szafki – odparła Młoda, zresztą zgodnie z prawdą, bo pamięć ma doskonałą. A potem kontynuowała. - I sobie segreguje wyrazy i je sobie drukuje i chowa do szuflad. No żeby łatwiej zapamiętać.
- Nati, a gdzie jest ta drukarka? - zapytałam, jak tylko dotarł do mnie obraz tego, co sobie właśnie wymyśliło moje dziecię.
Odpowiedź padła bez zastanowienia:
-Pod biurkiem mózgu. Normalnie.

I nie, moje dziecko nie jest chowane tylko i wyłącznie na jakiś szalonych bajkach. Ogląda też Discovery i National Geographic, choć woli od tego Animal Planet. Wie jak wygląda ludzki mózg, widziała go nie raz w lekko już zdezelowanej “Encyklopedii dla młodzieży” Larousse'a. I nie, nie było tam żadnego biurka i drukarek!!!! Nie wiem, skąd je wzięła. Nie chcę tego wiedzieć.

Nie wytrzymałam. Poszłam do Młodej, która oczywiście jeszcze nie śpi, tylko szaleje z Runciterem.

-Nati, w mózgu jest biurko, tak?
Młoda pokiwała głową.
-Pod biurkiem jest drukarka?
Nati potwierdziła po raz kolejny.
-Drukarka drukuje wyrazy a potem mózg chowa je do szuflad, tak? - prowadziłam dalej przesłuchanie.
- No tak, przecież Ci mówiłam - Dziecię zaczynało się już denerwować, czując, że matka coś wymyśliła.
- Nati... A skąd jest papier do drukarki? - spytałam z triumfem.
Młoda zaczeła drapać się po głowie. Myślała, myślała, ale nic rozsądnego nie chciało jej się wymyślić.
- No nie wiem - stwierdziła zawiedziona, widząc, że jej wspaniała teoria właśnie się rozsypała.
- A widzisz, mataczycie koleżanko, nie ma żadnej drukarki! - odparłam z miną zawodowego pogromcy mitów.
- Mama, ale biurko jest?
Coś we mnie zawyło. To ja się przez 15 minut zastanawiam, jak jej tę drukarkę z głowy wybić raz a dobrze, a ona mnie biurkiem podchodzi!!!!
- Nie, dziecko - odparłam, w ostatniej chwili powstrzymując niecenzuralne słowa. - Nie ma biurka, niczego nie ma, Kononowicz rulez, paniała? To wszystko to tylko idee. A teraz spać!
- A szuflady? - spytała już całkiem cicho.
I tu już przegięła.
- A szuflady Ci twarz lizały!!!! SPAĆ!!!

Moja matka i jej kury

Kocham moją matkę. Potrafi sprawić, że czas płynie szybciej, a problemy, którymi powinnam się zająć, schodzą na plan dalszy. Zadzwoniła w piątek, z lekka przerażona, bo kury jej zachorowały. Tytułem wyjaśnienia, moja rodzicielka hoduje brojlery, niedużo, tak z 15.000 co 8 tygodni. Przy tym lubi panikować i wierzy w moje diagnozy przez telefon (nie to, żeby się nie sprawdzały).
Gdy zaczęłam wypytywać o objawy, okazało się, że w gruncie rzeczy wszystko jest w porządku. Upadki małe jak na 7 dniowe kurczaki trzymane w warunkach mocno nieunijnych, żadnej biegunki, przyrosty ładne, tylko skubane zbijały się w grupki i nie zamierzały zrezygnować z tego zwyczaju. I tak od nocy. Zaczęłam wypytywać dokładniej, wyszło na to, że temperatura w normie, pasza dobra, woda też. Ki diabeł??? Bać się czego nie miały, matka choć po pięćdziesiątce, jakoś zwierząt swoim widokiem nie płoszy, wiec doszłam do wniosku, że jednak najprostsze rozwiązania są najbardziej prawdopodobne i uspokajającym tonem stwierdziłam, że musi im być za zimno. Matka uwierzyć nie chciała, czym weszła mi na ambicję. I to był błąd. Mój oczywiście.

Następne kilkanaście godzin spędziłam szperając po necie i szukając czegokolwiek o objawach chorobowych u brojlerów. Wszystko znalazłam, jak nie po polsku, to po angielsku, ale choroby polegającej na zbijaniu się w grupki nie. Robota poszła w kąt, dziecko na szczęście siedziało u teściowej, a chłop po 12 godzin w pracy, więc tylko zwierzęta próbowały mnie spalić wzrokiem. W sobotę w południe rodzicielka zadzwoniła ponownie, grobowym głosem oznajmiając mi, że padło prawie 30 sztuk. No i co miałam zrobić??? Powiedzieć, że się pewnie na wietrze wyłopotały? Zaczęłam analizować sprawę od nowa. Tyle tylko, że główny problem mojej rodzicielki i jej kurczaków polega na tym, iż żadne instrukcje chowu brojlerów nie przewidują trzymania ich w budynkach przeznaczonych dla maszyn włókienniczych. Nigdzie, choćbyście nie wiem jak szukali, nie znajdziecie czegoś takiego jak projekty budynków inwentarskich przeznaczonych do ściółkowego chowu drobiu mięsnego z główną halą przedzieloną na ½ długości ścianą działową. Tak samo nie znajdziecie kurników dla stad towarowych bez wentylatorów, przedsionka czy paszarni.
Ale moja matka potrafi. Zamiast wentylatorów jest kilka dziur w ścianach i otwarte na oścież okna, paszarnia jest na starym kurniku, obecnie nieużywanym ze względu na jego tragiczny stan, a przedsionka nie ma. Bo nie! I kury rosną i mają się dobrze. Dlaczego? Nie wiem i nie chcę tego wiedzieć. I nie chcę też wiedzieć w jaki sposób moja rodzicielka transportuje paszę gdy pada, mając od “paszarni” do “hali” dobre 15 metrów pod gołym niebem. Jakiś czas temu ustaliłyśmy sobie, że ja nie wnikam, w jaki sposób ona jest w stanie utrzymać kurczaki przy życiu, podczas gdy ona nie wnika, w jaki sposób my jesteśmy w stanie utrzymać siebie przy życiu. Układ jest zdrowy, eliminuje nam niejeden ból głowy i wielogodzinne dywagacje kto jest czemu winien. Ale z kurami ewidentnie było coś nie tak a ja uparłam się, że dostarczę matce logiczne wytłumaczenie. A skoro nie była to choroba, to trzeba było szukać winnych gdzie indziej. I znów Goolgot poszedł w ruch. Tyle tylko, że tym razem celem były wszelakie projekty budynków gospodarczych, zasady budownictwa, właściwości jakie mają poszczególne materiały budowlane i setki innych rzeczy, o których dotychczas pojęcia nie miałam. To znaczy przepraszam, miałam pojęcie, kiedyś...

Za moich czasów wszelkie projekty budynków inwentarskich dla drobiu zakładały pokrycie dachu eternitem lub papą, bindry robione z podkładów kolejowych, podsufitkę z płyty pilśniowej ocieplaną odpadami włókienniczymi i klepisko zamiast podłogi, bo cementu na wylewkę nie szło dostać, choć przyznaję, nam się udało. W ramach wykonania koniecznie należało pod fundamentami zakopać zabitą czarną kurę no i musiał być wianek. Taki, by brygada do pracy stawiła się tydzień później. Ale wtedy byłam piękna, młoda i naiwna, a teraz zasady się zmieniły.
Wyszło na to, że dzięki naszemu wejściu do Unii Europejskiej projekty budynków gospodarczych dokonały nagłej ewolucji, zmierzając w stronę budownictwa mieszkaniowego. I tak wszędzie, poczynając od strony Ministerstwa Rolnictwa, kończąc na wyspecjalizowanych portalach. Nie wierzycie? Spójrzcie sami, choćby na portalrolniczy.pl . Na 10 projektów w pięciu pomyliłam przybudówkę z mieszkaniem. Przy kilku kolejnych nie byłam w stanie określić, co to właściwie jest. Za ładne na oborę czy inną chlewnię. Nie powiem, pomysł mi się spodobał, zawsze zależało mi na dobrostanie zwierząt, nawet jeśli po 6 tygodniach chowu lądowały w rzeźni.
Ech, już widzę wszystkich obrońców praw zwierząt i wegetarian biorących głęboki wdech i unoszących ręce nad klawiaturą... Więc mała dygresja.

Kochani moi, zanim coś napiszecie, zastanówcie się. Tak, wiem, trzymanie zwierząt w urągających jakimkolwiek zasadom moralnym warunkach, po to, by następnie je zamordować i nażreć się pieczystego, to morderstwo z premedytacją. Ale stada rzeźne, nawet jeśli z dnia na dzień cała ludzkość stanie się zaprzysiężonymi wegetarianami, nadal będą miały przed sobą świetlaną przyszłość. Choćby dlatego, że tych wszystkich psów czy kotów, które trzymamy w domach nie można przerzucić na sałatę i kotleciki sojowe, bo ich organizmy tego najnormalniej w świecie nie przetrzymają. A jak ten argument Was nie przekonuje, to zastanówcie się, ile lasów trzeba będzie wyciąć, byśmy mogli całkowicie przejść na dietę pozbawioną białka zwierzęcego. I gdzie mamy wypuścić te miliony świń czy krów, które już się urodziły. Tak wiem, to nie Wasz problem. Zawsze problem ma ta druga strona.


Ale wracając do meritum sprawy. Oglądałam na kolejnych stronach kolejne projekty budynków inwentarskich, oprócz kurników patrząc na obory, chlewnie czy stajnie, grunt, by znaleźć cokolwiek, co przypominało obecny “kurnik” mojej rodzicielki i starając się nie myśleć o tym, jak mam odkryć, z czego to cholerstwo zbudowała. Oczywiście nic nie znalazłam. Ale dziś, po weekendzie spędzonym przed komputerem, przynajmniej udało mi się odkryć, czytając mądre teksty równie mądrych ludzi, co jest nie tak. Mianowicie wszystkie projekty budynków gospodarczych przeznaczonych do chowu zwierząt muszą mieć odpowiednie fundamenty. Bez tego się nie da, nawet mój mały, lamowaty i całkowicie antytechniczny umysł był w stanie pojąć kwestię różnicy temperatur między podłogą pomieszczenia, a gruntem pod nią się znajdującym i implikacje wynikające z tego faktu, szczególnie, gdy grunt należy do tych lekko podmokłych. Na “kurniku” matki odpowiednich fundamentów nie było, ocieplenia ścian też, pogoda przez kilka wcześniejszych dni też jej nie rozpieszczała, więc najwyraźniej zaczęła jej się od tego wszystkiego po prostu robić wilgotna ściółka, a brak wentylatorów tylko sprawę pogarszał. A małe kury mokrej ściółki nie znoszą, więc nic dziwnego, że się jej zbijały na suchszych kawałkach. Rodzicielka zadzwoniła jakieś pół godziny po tym, jak odkryłam podstawowe prawa rządzące budownictwem rolnym, rozszczebiotana, jak wróbelek na wiosnę.

- Kochanie, już nie szukaj, kurom nic nie jest, wystarczyło podścielić. Pięknie się rozeszły po całej hali, nic już się nie zbija.
- Tak, wiem, to przez ten budynek - odparłam, przygotowując się do ekspresowego wykładu.
- Nie, to nie wina budynku, nie podścielałam przez kilka dni i ściółka mi zamokła.
- Zamokła przez fundamenty! - nie dawałam za wygraną.
- Nieważne dlaczego, i tak muszę kury tu trzymać, stary kurnik na nic już się nie nada – stwierdziła całkiem trzeźwo matka.

I w gruncie rzeczy miała rację, bo pieniędzy na przerobienie tych nieszczęsnych hal raczej na razie nie wysupła. Ale rację miała tylko częściowo. A mi już w duszy grało, bo właśnie przeliczałam sobie ile mogłabym zrobić, gdybym nie ślęczała nad tymi wszystkimi projektami. Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam wyliczać.

- Mamo, ale stary kurnik jak najbardziej się nada. Trzeba tylko wyrzucić podsufitkę i eternit, na dach dać Eurofalę, ocieplić to Agro-Matą, na zewnątrz dać ocieplenie ze styropianiu i naprawić rowy odwadniające, bo z podłogą to mało co już zrobisz. A potem tylko wybielić wnętrze, wstawić sprzęt i możesz brać kury.
Po drugiej stronie słuchawki zapadło długie milczenie. W końcu padło rzeczowe
- Co???
Z mściwą satysfakcją powtórzyłam poprzednią sekwencję słów.
-To ja się zastanowię – odparła i przestała nabijać sobie rachunek.

Ha! 1:0 dla mnie. Warto było :) I tak, nie chce mi się siedzieć nad robotą, a czymś trzeba było ostatnią godzinę zapchać.

Prasówka

Skoro się powiedziało "a", to należy lecieć dalej. Chłop coś tam szemrał, że w blogu się pisze to, co człowiekowi w duszy gra. A że upał dziś niemożebny, to sobie postanowiłam poczytać informacje prasowe, coby mnie zmroziło. Ze zgrozy oczywiście. Eksperyment udany, kontynuacje zapewne będą, dzisiejszą prasówkę sponsoruje literka "F" oraz cyferki 1 i 6. I nie zapominajmy o psychodelicznej, czarnej dla odmiany, kreseczce.

Przy rytualnej zimnej kawie i kolejnym już dziś papierosie (a miałam ograniczać palenie) usiadłam do wiadomości. I jak usiadłam, tak wstać nie mogłam. Na miły początek dnia, po wczorajszych informacjach o papierowych Rosomakach, śmigłowcach z odzysku i rozpadającym się na dziurawych afgańskich drogach sprzęcie wojskowym, dowiedziałam się, że w naszych wspaniałych F-16, pomijając szereg innych usterek, już dwa razy padła awionika, gwarancji podobno nie ma, więc naprawiać będziemy sami, a na symulatorze nie da się latać, bo Amerykanie dali nam nie ten, co trzeba. Taaa, polski pilot potrafi... Polski mechanik też... Płacić za błędy polskich ministrów. Już te przysłowiowe wrota od stodoły byłyby lepsze. Tanie, z ekologicznych materiałów, ogólnie dostępne i w dodatku trudno je zepsuć. A poza tym nic nowego. Machina biurokracji siłą rozpędu nadal toczy postępowianie wobec śp. pani Blidy, nie zauważając, że w obecnej chwili przesłuchiwać mogą co najwyżej trumnę, chyba że zainwestują w seans spirytystyczny (spirytualistyczny chyba ich przerasta); minister Giertych nadal twierdzi, że chce normalnej Polski; policja albo uczestnicy ostatnich "marszów w imię" liczyć nie potrafią i mijają się w szacunkach ilu ich tam było (maszerujących oczywiście, policjanci teoretycznie odliczyli się na zbiórce przed akcją); podobno większość chce obwodnicy w nieszczęsnej dolinie Rospudy, ale i tak nie ma to znaczenia, bo była za niska frekwencja. Innymi słowy dalej stoimy twardo głową na ziemi i nie zamierzamy tego zmieniać. I może to i dobrze, z pewnego punktu widzenia jest przynajmniej wesoło. W końcu śmiech to zdrowie, a biorąc pod uwagę strajk lekarzy, aby przeżyć trzeba śmiać się do oporu.

Wstęp do wstępu

Hmmm, od czego by tu...
Prawda jest taka, że klaustrofobia okoliczności przyczyniła się do tego, iż piszę bloga. Nie powiem, do końca komfortowo się z tym nie czuję, bo ekshibicjonizm jakoś nigdy mi nie odpowiadał, ale cóż, "słowo się rzekło, kobyłka u płota". Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Tytułem wstępu wypadałoby się przedstawić, ale znając świat, blog i tak nie będzie o mnie, tylko o tym, co mnie otacza. Dlatego też przedstawię pozostałe dramatis personae, by biedny czytelnik nie musiał wzorem pana Lisa zatrudniać się w grafice komputerowej.

Zacznijmy więc od ludzi

W blogu zapewne będzie przewijał się chłop, sztuk jeden, prawnie mi przyznany lat temu prawie 9.
Na pewno nieraz pojawi się też nasze Dziecię Apokalipsy Spełnionej, czyli Natalka, lat 6 i pół.
Będzie też mowa o mojej matce i pozostalych członkach rodziny i wtedy należy się bać.
No i oczywiście znajomi, bez których życie byłoby o wiele spokojniejsze, uporządkowane i nudne jak flaki z olejem.

A teraz pozostałe zwierzęta, które przypadkiem wpadły w moje brudne łapy

Najpierw Amber, czyli Pokufana Czarna Lama, innymi słowy collie z problemami osobowości, tak na wszelki wypadek kajająca się za wszystkie grzechy świata. Lat 9.
Potem Perła, czyli kocica przyniesiona ze śmietnika, żbik w skórze dachowca, mający anielską cierpliwość do całej reszty naszej bandy. Lat 4.
Następnie Jango, czyli Ruda Lama, kolejny collie, dla odmiany znaleziony przez Pokufaną na spacerze, odratowany cudem i z uporem godnym lepszej sprawy zaprzeczający twierdzeniu, że collie to psy inteligentne. Lat 6, przypuszczalnie.
Runciter, aka Buc, ostatnie znalezisko, szary kocurek z manią samobójczą przejawiającą się w podchodzeniu do każdego psa, próbach utopienia się w akwarium i podkradaniu nam kości w czasie Bardzo Ważnych Rzutów. Wiek - 3 miesiące.

I tak, 3 osoby i 4 zwierzaki (ryb nie liczę, głosu nie mają) przebywają w M-3 i tak, nie stać mnie na ich utrzymanie. I tak, pewno wieeeelu osobom się to nie podoba, jak chcą to zmienić, mogą mi domek z ogródkiem zasponsorować, bo zwierzyny do schroniska nie oddam.